Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakaś czwórka wali — zauważył Franek Kulesza, obcierając kosę.
— Kobierzycki dziedzic skręca do Charlupi — dorzuciła kobieta i, odłożywszy sierp, poszła, rozpinając stanik, do dziecka kwilącego pod krzakiem.
Franek zaostrzył kosę i, powlókłszy oczyma za powozem, ledwie widnym z kurzawy, zawołał niecierpliwie:
— Maryś, do wieczora niedaleko, a tyla jeszcze roboty! — I splunąwszy w garść, wparł się mocno w ziemię, przygiął i puścił kosę w zwartą, wyrośniętą ścianę pszenicy. Ciął zamaszyście, półkolistym, rozkolebanym ruchem, że zboże padało mu do nóg z sypkim chrzęstem złota. Kobieta szła w jego tropy i, podbierając sierpem nacięte garście, kładła je grubą warstwą wpoprzek zagonu. Pracowali pośpiesznie, ze wszystkich sił i w nabożnem prawie skupieniu. Słońce doskwierało niemiłosiernie. zasię od zbóż i ziemi buchało jakoby z rozpalonego pieca. Najmniejszy powiew nie chłodził, pola lały w żarze ognistym, spiekota zapierała dech. Odpoczywali jednak z rzadka, tyle