Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy on i nie ostatni. I jeszcze w taki czas odszedł, kiedy potrzeba siać i sadzić! Jak wy sobie poradzicie? I z inwentarzem, widzę, krucho?
— A juści. Ten koń, ta krowa i maciora, to wszystko, co nam pozostało — szepnęła głucho.
— Macie już co w polu zrobione? — troskał się poczciwie.
— Gnój pod ziemniaki wywieziony i wsiane ździebko jęczmienia. Przy tem go zabiło. Świętemi słowami prosiłam, żeby nie szedł pod kule. Nie usłuchał! I teraz my sieroty nieszczęśliwe! Sieroty! — zapłakała, szarpana straszną żałością.
— Słuchajcież, przyślę wam jutro dwie pary koni z pługami. Zasadźcie kartofle.
Michałowa pochyliła mu się do kolan, dziękując ze wszystkiego serca.
— Spiknęli się na nas, to musimy sobie pomagać i nie dać się. Uważajcie, gospodyni: nie dać się. Jednaka bieda wsiadła nam na karki.
— Jasiek, a padnijże dziedzicowi do nóg za takę łaskę! — rozkazała synowi.
Jasiek uczynił, co mu nakazała, lecz kiedy powracali do chałupy, rzekł niechętnie:
— Dałbym sobie radę i bez dziedzicowej łaski.
— Głupiś, nie bądź hardy! Pamiętaj, pokorne cielę dwie matki ssie! — upominała.
Na ruinach chałupy czekała już na nich Tereska, córka komornicy, zabitej walącemi się ścianami domu, dziewka jak piec i wielce urodziwa.