Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dy dawały się słyszeć głuche i jakby coraz dalsze grzmoty. Niebo pojaśniało, jeno mgliste tumany czy dymy wlokły się nad łąkami, a stada wron leciały z krakaniem ku pobojowiskom.
Jasiek zawiózł księdza przed plebanię, podobną raczej do kupy rozwalonych ścian, dachów i cegły. Czekał już tam dziedzic, wysoki pan w siwem ubraniu, z twarzą wygoloną i niebieskiemi oczyma. Dwa srokate wyżły leżały mu przy nogach.
— Bałem się, że i żywa noga nie wróci z cmentarza — powiedział, witając księdza.
— Bez woli Boskiej i włos z głowy nikomu nie spadnie!
— A myśmy uciekali, jak zające przed naganką. Byłem, jak ksiądz wie, w różnych opałach, ale pierwszy raz w życiu złapał mię taki strach, że chyba w tej ucieczce nikt mię nie przegonił. Zachlapałem się, jak nieboskie stworzenie. Najgorsze jednak, że Smole przestrzelono nogę. W ucieczce nie wiedział o tem, dopiero jak się znalazł w chałupie i zobaczył krew, zemdlał. A teraz krzyczy w niebogłosy.
— Zaraz pójdę do niego. Przegryzę coś niecoś. Od wczoraj nic jeszcze nie jadłem.
— Jeśli będzie potrzeba, mogę posłać po doktora. Michałowa — zwrócił się do wdowy — bardzo mi żal waszego męża, człowiek był mądry i poczciwy. Stało się, taka wola Boża. Nie pierw-