Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szliśmy jakiemiś ulicami, wśród niesłychanej wrzawy tłumów i przelatujących powozową i naraz, jakby w kinematografie, siedzieliśmy już w gęstym mrocznym lesie; przez szare, wyniosłe pnie świerków widać było polanę, zalaną słońcem, potok szumiał gdzieś blisko, granatowe szczyty gór wynosiły się nad lasem.
— Gdzie jesteśmy? — nie mogłem sobie przypomnieć tej miejscowości.
— Nigdzie!
— Muszę już być zupełnie pijany — myślałem ociężale i sennie.
— Ta zakonnica nie pozwala, abyś przychodził, to ona.
— Siostra Joanna! Powiem doktorowi... — uniosłem się i zmilkłem, patrzyła we mnie z uporem, szarobłękitne oczy wpierały się we mnie coraz potężniej, spływając mi w serce strugą ognia i pożądań.
— Tęskniłam do ciebie... tęskniłam... tęskniłam... — powtarzała.
Drżałem w ogniu jej źrenic, szczęście ogarniało mnie w słodkie ramiona, byłem u jej stóp, z głową wspartą na jej kolanach, i patrzyłem w szare, tajemnicze przepaści jej oczu. Pogrążyłem się w niej, niby w słońcu, zstępowałem w jakieś radosne, niepojęte niebo zachwyceń, a ona, niby cud promienny, pochylała się nade mną i, ogarniając mnie blaskiem źrenic, szeptała cichutko:
— Daj mi swoją duszę...