Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z ziemi chełmskiej.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo wszystkie siostry modliły się za pana całą noc w kaplicy.
Zmiażdżyła mnie swoją wiarą i dobrocią.
Przeszło kilka miesięcy, zrosłem się już zupełnie, zaczynałem chodzić o kiju, czułem się coraz lepiej, i ani razu nie przyśniła mi się katastrofa, o tamtym zaś śnie zapomniałem, jak o tylu innych.
Wyjechałem później na Południe i tam, zaraz pierwszej nocy, wróciłem do sennego kraju.
Znalazłem się znowu tam, w tym czarownym sadzie, pełnym kwitnących jabłoni, śpiewu ptaków, zieleni, słońca i upajającej wiosny. Przychodziłem z uczuciem wdzięczności za wyzdrowienie.
Siwa pani siedziała w ganku, robiła pończochę, pocałowała mnie w głowę i rzekła, wskazując gdzieś za mnie:
— Ona czuwała nad panem.
Odwróciłem się, cudna stała za mną na stopniach ganku, uśmiechnięta, cała w bieli, w zebranej w dłonie sukni miała pełno kwiatów:
— Wróciłeś, musiałeś powrócić.
Nie pamiętam, co mówiłem, ale pamiętam, że byłem oczarowany jej pięknością i że serce biło mi gwałtownie.
— Zostań u nas, dzisiaj mój ślub.
Patrzyłem wciąż na nią, ogarnęła mnie niewypowiedziana radość, czułem, że ją kocham.
— Dzisiaj mój ślub — powtórzyła ciszej i weszła do domu. Poszedłem za nią przez szereg pustych pokojów. Okna były otwarte, zboża kołysały