Przeglądał długo, marszczył brwi, namyślał się. Rozumiem, przecież to chwila, w której żołądek mówi surowo: uważaj!
— Janie Gwalbercie, a gdyby tak raki?
— Dobrze, to ma kolor.
— Sos Bordeles.
— I owszem, to jakby z kawałkiem wiosny!
— A dla rozpamiętywania, tak kartofelki sauté.
— Ślicznie, ja kocham przyrodę, kocham wieś.
— A potem jaką ptaszynę...
— Żywioły wszelkie chwalą Pana!
— A na konkluzyę gaiczek pomarańczowy, podlany strumykiem białego Goa!
— Wypłacalny!
Radca odetchnął i powiada:
— Janie Gwalbercie, jedziesz do Włoch?
— Tak. Ciekawym, kto mu powiedział.
— Piękny wojaż, ale co mówisz, gdybyśmy sobie teraz tak zajrzeli nad Ren?...
— Gotowy, ale Johannisberger z r. 1864, młodszy zestraszy raki.
— A później spławili ptaszki w Burgundzkiem?
— Zgoda, byle nie potonęły. Rozsądne umiarkowanie, to mój ideał!
— Kawka i maleńkie curaçao.
— Podnieca i daje wigor, całem sercem zgoda.
Kiedyśmy już zaspokoili pierwszy głód, radca powiada:
— Jedziesz kolego do Włoch. Ślicznie! Ale prócz
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/64
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 60 —