Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

się z pod nóg z takim krzykiem, że uskoczył w bok i potem długo patrzył po zbożach i ruszyć się nie śmiał.
To zające trwożyły go śmiertelnie, że uciekał oślepły ze strachu.
To wrony przebiegały cichym lotem nad zbożami, ale gdy go spostrzegły, usiadły na gruszy i krakały długo i złowrogo —
A on drżał cały, jego aksamitną białą skórę przebiegały śmiertelne dreszcze.
Wydostał się wreszcie na łąki i śmiertelnie zmęczony upadł pod ścianą żyta, wyciągnął nogi, głowę przytulił do traw i wpatrzony w pustynię nieba jęczał żałośnie, jęczał litości —
Wrony sfrunęły z drzew, podskakiwały wśród traw, i były coraz bliżej, bliżej... bliżej...
Zboża przechylały się nad nim i patrzyły czerwonemi oczami maków i zgniłemi, przerażającemi oczami rumianków.
Wrony były coraz bliżej; ostrzyły dzióby o kretowiska, szły rozsypane, zabiegały ze wszystkich stron, podskakiwały z pazurami gotowymi do darcia, to przelatywały nad nim z cichym, łupieżczym krzykiem, a tak nizko, że widział ich straszne, okrągłe oczy i zakrzywione dzióby wpół otwarte.
Ale nie mógł uciekać, zaczął majaczyć w przedśmiertnej gorączce.
Zrywał się, bo mu się wydało, że poczuł ludzką rękę na szyi... wyciągnął język i lizał jakby czyjąś