Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 215 —

dłoń... wyprężył się... ktoś go głaskał pieszczotliwie... zaczął niecierpliwie bić nogami... zdało mu się, że idzie... że jest w polu... strzygł uszami... psy grają... wie co to znaczy... rusza z miejsca... pędzi już... wyciąga się jak struna... dotyka brzuchem ziemi... ani płoty, ani rowy go nie powstrzymają... z wichrami w zawody... dalej... szybciej... prędzej... Uczuł ostrogi w boku... wytęża wszystkie siły... Rży cicho... ta szalona rozkosz biegu ze wszystkich sił... za psami, które grają coraz ciszej... coraz dalej... coraz niewyraźniej...
Ból nim szarpał tak straszny, aż zaskowyczał dziko i porwał się na nogi.
Wrony z krzykiem odleciały.
A on nic już nie poznawał, nic nie rozumiał, patrzał tylko z przerażeniem, że wszystko się chwieje, porusza, zapada... Łąka biegła ku niemu szybko, szybko... Odskoczył kilka kroków, ale tutaj znów zboże biegło ogromną falą, zapadało, wznosiło i szło, szło wciąż z krzykiem głuchym...
Uciekał przed siebie... las stał przed nim, ogromny, czarny, straszny, zginał się, pochylał wolno, groźnie... jeszcze chwila, a runą na niego olbrzymy i zdruzgoczą.
Ogarnęło go szaleństwo, uciekł w łąki, bo usłyszał dalekie głosy ludzkie, biegł ku nim, ale coraz wolniej, bo zapadał w bagna i moczary, bo zagradzały mu drogę rowy głębokie, bo przerażały go