Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 195 —

z objęć chmielu i padła na wznak w błoto drogi i leżała, tak samo wpatrzona w dal niezgłębioną, tak samo pełna boskości i majestatu.
Świt, jakby przerażony ogromem i niszczącą potęgą nocy, rozpłomienił się i krwawemi zorzami zalał świat, i patrzył ze zgrozą na trupy i zniszczenie.
A wtedy z głębin parku, od połamanych bogów, od rozmiażdżonych boskich ciał, z kamiennych ust, buchnął krzyk ogromny, krzyk wstrząsający, ostatni krzyk!
— Umarła! Umarła!
Umarła! Odpowiedziały echem lasy, chyląc się do nóg dnia wschodzącego. Umarła! Odpowiadały echem niedołamane drzewa parku i chyliły się przez rów nad drogą i patrzyły na nieśmiertelną.
Umarła! Śpiewały suche, nikczemne osty, otrząsając ciężkie głowy z rosy, szeptała ziemia, chichotał poranny wietrzyk, mruczały wezbrane potoki, co wybiegały z parku na drogę i czołgały się do Bogini, aby lizać jej ciało i rwać i kąsać i jakby powszechna radość zatrzęsła ziemią, że umarła ta, co była nieśmiertelna.
A dzień rozsrożył się, twarz mu buchała płomieniem i stanęła w ogniach czerwonych pożogi, nieubłagania; światłem sądu i zemsty świecić poczęła.
Trwoga przeleciała nad światem: ptaki pomilkły, lasy przycichły, potoki stanęły, ziemia okryła