Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Z pamiętnika.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —

wart nawet... palta podać! A może to nawet i nie baron? baron toby przecież dotrzymał słowa.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Cały dzień dzisiaj oglądaliśmy miasto i wystawy!
Mury, woda, niebo i same pałace!
A te koronki... a te szkła u Testoliniego, to można zwaryować!
Cuda same... a jedwabie tańsze, niż u nas madapolany... a ten pałac dożów... a kościół św. Marka?... no, to wszystko... sto tysięcy cudów! Aż się zbeczałam i sama nie wiem czego! Wychodzimy rano — słońce świeci i tak ciepło, jak u nas w czerwcu, jeszcze nie widziałam kwitnących pomarańcz; a tu przy placu, zaraz... że można ręką dotknąć... morze! takie turkusowe, takie śliczne, jak na tych landszaftach, co wiszą u nas w stołowym...
Ludzie siedzą na placu... nad morzem... wszędzie... pełno statków, gondoli... a tu i ten most westchnień... kanały... świeże kwiaty sprzedają... gołębie latają... Anglicy chodzą... wiatr taki ciepły... jacyś fotografują, że tak mi się jakoś zrobiło tkliwo... nie wiedziałam nawet, że płaczę, aż mi „Ma“ obtarła oczy!...
Mój Boże, czemu takiej Wenecyi niema w Warszawie? możnaby sobie codziennie chodzić na ten plac cudowny!
To niby miasto a morze... morze a ulice, ulice a kanały!