Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kto czyj chleb je, tego pieśnią śpiewa. Odprowadzę waszmość pana.
— Jakowyś casus, że ojciec nogą zamiata?
— To po dybkach słodkie suweniry! — zaśmiał się, błyskając zębami.
Zaręba spojrzał z niedowierzaniem.
— Opowie się o tem kiedyś — mruknął, wyprowadzając go na korytarz.
Szli jakiś czas w milczeniu. Zaręba obzierał go z ciekawością.
— Więc czekam na ojca dzisiaj z wieczerzą, będzie nam składniej.
— Dziękuję za bedłek, mam doma dość rydzów. Przyjdę, kiedy mi wypadnie pora.
Pociągnął nosem i zawrócił do reflektarza na śniadanie.
— Jakiś cudaczny człowiek — szepnął Sewer za nim i powróciwszy do rozmyślań nad poleceniem Jasińskiego, wziął się na lewo, do klasztornego sadu, rozłożonego na skraju wzgórza, gwałtownie opadającego ku Niemnowi,
Dzień był gorący i upał już doskwierał, chociaż dopiero dochodziła dziewiąta; niebo wisiało bez jednej chmurki, niepokalany błękit mienił się atłasową płachtą, jaskółki szalały z przeszywającym świergotem.
Z rozkoszą zanurzył się w cień, sad bowiem był stary i rozłożysty, nad blademi trawami szarzały rzędy chropawych, spękanych pni, ostro świeciły żółte zatoki mleczów i grały olśniewające płaty słońca. Pod konarami wiał chłód i leżała rozedrgana cisza; dalekie