Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stropiła się nieco podkomorzyna, lecz długo za nim patrzała.
A on włóczył się po pokojach, szukając samotności, wszędzie jednak było pełno ludzi. W zacisznych bokówkach, gdzie mdłe światełka, umieszczone w urnach alabastrowych, jakby zapraszały do skupionych dumań, taiły się rozełkane szepty amorów, lub drzemały utrudzone matrony, zaś w paradnych komnatach, po wyjeździe Sieversa i całego koru dyplomatycznego, grano zaciekle w karty. Izby były wprost zatłoczone i mroczne od dymów, palono bowiem lulki, nie bacząc na damy ni obyczajność. Faraon panował wszechwładnie, stoły były w oblężeniu, nad zielonemi polami schylały się drapieżne głowy, migotały zgorączkowane oczy i roztrzęsione ręce. Raz po raz padały ważkie deklaracye, po których następowały chwile męczących oczekiwań, przejęte suchym szmerem wyrzucanych kart, a tak napięte, że słychać było świszczące sapania i dygoty nóg. Potem zrywały się nagłe wybuchy przekleństwa, gwałtowne sprzeczki, brzęki przegarnianego złota i ciężkie, zbolałe milczenia.
I tak szło w kółko, przy coraz innym stole i w innym pokoju.
A przytem tak niepomiernie pito, że zaledwie liberya nastarczyła podawać i nalewać.
Zaręba miał już dosyć tych aspektów, gdy zjawił się przy nim Woyna. Miał oczy dziwnie błyszczące i wypieki na twarzy.
— Pewnie się zgrałeś?