Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pucołowaty braciszek przy pomocy grubego kanalarza zastawił stół, a przeor pieszczotliwie zapraszał do jadła i kiedy zabrali miejsca, odezwał się nieśmiało:
— A pośpieszajcie waszmościowie, żeby wyjść z kościoła wraz ze wszystkimi.
A ledwie się za nim drzwi zamknęły, kosy zagwizdały rzęsistego poloneza, jakoby sfornie zestrojona kapela; mniszek uwijał się koło poodsłanianych klatek, poświstując cichutko do wtóru. Zasię i suma szła jeszcze w kościele, więc dalekie przymglone granie organów i pogłosy śpiewań raz po raz wdzierały się do celi ulewą słodkich brzmień i dźwięków.
Jakiś cichy, łzawy smutek opłynął wszystkie serca, milczenie zaległo, niejeden dumał przyszłe swoje losy i nadzieje, niejednemu łza zaćmiła oczy, a do pamięci cisnęły się drogie postacie. Nawet Działyński wzdychał żałośnie, tocząc oczyma po twarzach socyuszów. Zaś Kapostas przenikliwem spojrzeniem zdał się ważyć dolę każdego, i twarz mu posępniała chmurą żałoby i smutku.
Ze ściśniętem sercem patrzył na tę żywą litanię świętych polskiego kalendarza wolności, która odtąd aż po wiek miała olbrzymieć i rozsnuwać się w łańcuchach nieustannych poświęceń, wysiłków, ofiar i bohaterstw — na ten święty huf rycerzy, dobrowolnie idących na wyłom kłaść głowy swoje i serca, gwoli zmazaniu win ojcowskich i gwoli dźwignięciu Ojczyzny i szczęścia powszechności.
Zarębę wywołał braciszek. W korytarzu czekał ojciec Serafin.
— Od Kacpra!