Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pałac znaleźliśmy otoczonym poczwórnymi kordonami, przeciw okien wyrychtowane harmaty, kanonierów na pozycyach, jaszcze z amunicyą były otwarte, konie w przepisanem oddaleniu, a na stronie ruszty do grzania fajerbalów.
— Fest się tu jakowyś gotuje, czy co! — powiedział major Wyszkowski.
— Prędzej paradne egzekwie będą się odprawować, zobaczysz — mruknął Dobraczyński.
Wpuścili nas do sali. Ogromna była, przez dwa piętra, na białych słupach wsparta, pawimenty jak zwierciadła, okna do ziemi na trzy strony świata wychodziły, sprzęt bogaty, godzien choćby królewskich pokojów. Stanęliśmy kupą i patrzym w dziedziniec na szeregi żołnierstwa. Słońce właśnie było się ukazało, aż zagrały bagnety i śniegi się roziskrzyły, kiedy naraz zajazgotały janczary i brzękadła, jakaś kibitka w eskorcie czterech kozaków zajechała pod okna sali, a za nią już wali druga, trzecia, dziesiąta, dwudziesta i stają jedna przy drugiej w pięknym ordynku. Narachowałem ich czterdzieści trzy, a każda w asyście czterech Dońców, pod budą i z podróżnymi łubami w trokach.
Rozmyślałem, coby to miało znaczyć, kiedy Dobraczyński się odzywa:
— Właśnie nas też czterdziestu i trzech...
Mróz mnie przeszedł, liczę: cyfra wypada akuratnie, tylu nas było w sali. — Wystawili nas tu jakby na jarmarku — niecierpliwił się któryś.
— Wnet się tu znajdą handlarze zmacać nam szpądry — próbował żartów Kopeć.