Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzruszył ramionami i poszedł ku domowi, grążąc się znowu w przypomnieniu niedawnych rozkoszy. Wszystko stało się tak nagle, a zwłaszcza tak nieoczekiwanie, że jeszcze nie wyzbył się oszołomienia, jeszcze nie mógł zebrać myśli.
— Zali to podobne do wiary? — pytał w zdumieniu — więc ona mnie kocha? — I odpowiedź czuł jeszcze na ustach spalonych jej całunkami, w tętnach lubością wzburzonego serca, w przejmujących dźwiękach jej przysiąg i zaklęć, a jednak zdało mu się to więcej snem, jakich już tyle prześnił, niżli prawdą.
Zapukał w umówiony sposób do swojej kwatery, gdy nagle wstrząsnęła nim myśl:
— A jeśli zmyśliła jego chorobę?
Kacper otworzył drzwi, stając w oczekującej pozycyi.
— Wrócę za chwilę, poczekaj — zaszeptał i nim tamten zdołał się odezwać, już go nie było, przepadł w nocy, jakby porwany huraganem.
— Ostatnie okno od sadu — powtarzał obłędnie, a z takiem uczuciem, jakby śpieszył na schadzkę upragnioną od wieków. Władał sobą doskonale, a zarazem duszę miał pełną dziwnego lęku i omroczony mózg.
Dom szambelana jeszcze świecił paru oknami; w kącie bramy, wywartej na rozcież, przy jakimś mdłym kaganku, służba grała tak zajadle w chapankę, że nikt go nie zauważył; na schodach było pusto i ciemno, w przedpokoju zaś pierwszego piętra, wciśnięty w kąt, chrapał jakiś żołnierz i ani drgnął na jego wejście.
— Patrzy na czyjegoś ordynansa! — oślizgłe po-