Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/339

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na zakrzywionym kiju, z piszczałką przy wargach, przybrany cudacznie we wstęgi, stał niby na straży.
— Jakby żywcem przeniesione z francuskiego kopersztychu! — dziwował się, ale zdumienie jeszcze wzrosło, gdy go wprowadziła do maleńkiej zagrody, za wyplatany łoziną płotek, gdzie stała nizka chata, pokryta słomą, z boku tuliła się obórka, przy której wesoło machał ogonem srogi bryś na łańcuchu i krzekotało stadko kur. Przyzbę chaty wysłano darniną, pod progiem żółcił się piasek, przytrząśnięty sosnowem igliwiem, na dachu sprośnie gruchały gołębie, zaś nade drzwiami, wywartemi na rozcież, pucołowate amorki dźwigały białą tablicę, gdzie w otoku bluszczów czerwieniły się słowa Vergila:
»Amor omnia vincit et nos cedamus amori«.
W progu stała hoża pasterka, przystrojona w kwiaty i wstęgi, zaplecione w loki kunsztownie pozawijane i pochylając się im do nóg, zapraszała w gościnę do ośmiokątnej izby, udającej chłopską, zastawionej prostym sprzętem, ale obwieszonej gobelinami, wyrażającymi tkliwe, pasterskie historye.
— Chloe w zjawionej postaci, zgoła jakby na teatrum! — wołał żartobliwie.
— Tutaj miał się odprawiać dzisiejszy podwieczorek, ale z przyczyny rannego deszczu ambasador wybrał taras. Ależ tu ślicznie! — unosiła się zachwytem.
Jakieś wrzawy buchnęły z głębi chaty wraz z przytłumionymi brzękami mandolin.
Zaręba pobiegł zobaczyć co to za brewerye.