Wyszli długim wąwozem na drogę, gdzie już czekała bryka kwestarska.
Pachołek rzęsiście kropił mizerne chabety, ale jechali wolno, gdyż głęboki, sypki piach aż się przelewał przez szprychy, a przed końmi, w tumanach kurzawy, wlekło się kilka baranów z prowodyrem na czele, zaś kundel, wesoło naszczekując, obganiał je ze wszystkich stron.
— Dobrodzieje nie nazbyt się wyekspensowali — zaczął porucznik, wskazując stadko.
— Wstępowałem tylko po drodze i więcej dla zamydlenia oczów, nie w głowie mi była kwesta. Ale werbunek udały, hę? Sam cymes, każdy wart dziesięciu kantonistów. Żeby z takich żbików uciułać jakąś grzeczniejszą watahę, dopieroby to można zalewać wrogowi gorącego sadła za skórę. Takie zbóje gotowe z gołemi pięściami na harmaty. A waszmości dałbym komendę.
— A jabym wziął — zaśmiał się szeroko. — Utytłałbym obwiesów po szyję we krwi, a pasłbym żywem, wrażem mięsem. Ale gdzie mnie chudopachołkowi marzyć o jakiejś wyższej szarży! — westchnął ze szczerą modestyą.
— Małe stopnie się dostaje — największe bierze się samemu.
— Jać to wiem, Cezar pierwszym przykładem, a Cromwell, a drudzy...
— Sami się wypromowali na pierwszych w swoim narodzie. Dziwi mnie, że u nas jeszcze się taki nie znalazł, nawet dla zbawienia ojczyzny!
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/242
Ta strona została przepisana.