Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zaprawdę musiałbym nie mieć oczu — odpalił z miejsca, ogarniając ją napastliwemi oczyma, bo mu zaimponowała rezolutnością i urodą.
— Ja nadewszystko przekładam żołnierzy — szepnęła miodnym głosem. — Woyna, chociaż ma język kąśliwy, ale zdał mi poczciwie relacyę o waszmości.
— Woyna lubi wszystko troić dla żartów lub gwoli własnej uciesze.
— Modestya zawżdy przystoi grzecznemu kawalerowi. Co się tak waćpan rozglądasz?
— Zdała się widzieć znajoma twarz w ciżbie i gdzieś mi się zapodziała.
— Czy nie Zakrzewskiego, porucznika, bo właśnie spoziera ku nam?
— Zna go pani podkomorzyna?
— Nawet są między nami dalekie koneksye, z których mu wypadam jakąś ciotką i z tej racyi trzymam nad nim opiekę. Ale hultai mi się wisus i nie słucha.
— Za to przed narzeczoną musi znać mores.
Poruszyła się gwałtownie i skrywając spłonioną twarz wachlarzem, rzekła:
— Wyznawał mi się z tem, ale nie pamiętam — głos miała zdławiony.
— Königówna, ojciec pułkownikuje królewskim ułanom w Kozienicach.
— Ach, to ta smarkata z różowym pyszczkiem! — zapanowała wreszcie nad sobą i ciągnęła drwiąco: — Marcin chyba weźmie za nią na wiano ułański bęben i starą terlicę. Wybór nieszczególny.