Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

komu nacisnąć taką wstydliwie utajoną bolączkę i powiedzie, jakby na powrózku.
— Pewnie, że takie arcana znaczą wiele w różnych kabałach.
Spojrzał na zegarek.
— Czekamy na biskupów, pojechali na obiad do Sieversa — uprzedził.
— Nie pilno im na posiedzenie. Chciałbym się przysłuchać deliberacyom.
— Poprowadzę cię na galerye. Myślę, jako dzisiaj marszałek nie wygna arbitrów.
Powiódł go wązkimi schodami i przez kręte korytarze, rozjaśnione gdzieniegdzie rurkową łojówką, zatkniętą w kandelabr, przybity do ściany.
— Suplikę już ci wykoncypowałem, tylko ją podpisać i złożyć w kancelaryi. Cóż, nie rozważałeś mojej rady? — rzucił od niechcenia.
— Spróbuję pierwej szczęścia u króla — odparł wymijająco.
— Jak chcesz. Wczoraj znowu dwóch kadetów, z dawnych freikurów, dostało od Cycyanowa kapitańskie szlufy i sute opatrzenie. Gdybyś zwrócił się do niego, prośba miałaby jak najlepszy skutek.
— To mnie z nim zapoznaj — zawołał pod wpływem jakiejś nowej myśli.
— Z miłą chęcią. Nawet się doskonale składa, bo ma być dzisiaj u mnie, więc po posiedzeniu zabiorę cię do siebie na wieczerzę. Nie imaginujesz nawet, jaki to człowiek światły i nam przychylny, a przytem prawa ręka Sieversa...