Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Ostatni sejm Rzeczypospolitej.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozmawiali przeto, jak ludzie pozornie sobie obcy i niemal obojętni. Ale męczyła ich ta gra pusta i coraz częściej przychodziły długie pauzy i nagłe milczenia, w których jej oczy strzelały błyskawicami, usta drgały czemś niewypowiedzianem, a z piersi darły się krótkie, szybkie westchnienia, on zaś przez te mgnienia już nie hamował swojej natury i, jakby padając przed nią na kolana, brał ją w objęcia oszalałemi z tęsknoty rękoma.
Cóż, kiedy jakieś skomlenie pieska czy głos z ogrodu rozwiewał upalne koszmary, rzeczywistość z naigrawaniem patrzyła im w oczy i znowu szedł ugrzeczniony dyskurs, a francuskie słowa brzęczały składnie, wymuszenie i galantuomnie, aż panna Terenia, ostatecznie tem znudzona, palnęła prosto z mostu:
— Siedzą i wygadują jakby na teatrze — zaczęła wyrabiać przedrzeźniające miny. — Oui, madame! Non monsieur! Tu śmieszek, tam perskie oko, ówdzie mach-mach wachlarzem, indziej buzie w ciup, a czułe spojrzenie. Ślicznie gracie, ale ja wam aplauzować nie będę, bo mnie ta heca już setnie znudziła. Bibi! Mimi! hajda, pogonimy sobie kotki w ogrodzie! Ha! ha! ha! — zanosiła się śmiechem, spostrzegłszy ich pomieszanie.
Szambelanowa napięła gniewnie brwi, a Sewer powstał przykro dotknięty.
— Nie odchodź, Tereniu. To prawdziwe enfant terrible!
— Pora już na mnie... czekają... a może ci przeszkadzam.
— Jeszcze chwilę, proszę cię! Ma wstąpić po mnie