Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A może i powrócę! A może! — myślał, przechodząc szereg pokojów, gdzie już powstawał niemały rumor przygotowań i aż dudniało od bosych pięt dziewek służebnych i korków panien respektowych, przelatujących niby wicher z krochmalnemi spódniczkami, szarfami a spaniałemi juponami, gdyż miecznikowa, mimo słabości, kazała się ubierać do gości, Marynia również, zaś rezydentki, chociaż były gotowe od rana, na gwałt uzupełniały jeszcze stroiki. W paradnej sali liberya ściągała pokrowce i obsadzała świece w pająku i świecznikach, a froter tak zapamiętale jeździł na szczotkach, że co chwila rozbijał się o sprzęty i klął w żywe kamienie.
Na ganku stał już Brzozowski, Trzaska i Sulicki. Patrzyli w pustą jeszcze drogę.
— Nie wiecie, waćpanowie, zali rotmistrz już gotowy?
— Chyba się dzisiaj nie pokaże, pękły mu bowiem kuloty i wyzywa na cały świat.
— Jakże ojcu poszedł połów! — zwrócił się do nadchodzącego Hiacynta.
— Boże się zmiłuj! Jak były ryby, to sieć się przerywała i grzysi wszystko wzięli! Poprostu dzień feralny! — westchnął, podając tabakierkę.
— A coś w tem jest, bo i emir dzisiaj wyciągnął kopyta — oznajmił Brzozowski.
— To się dopiero ojciec zmartwi! Co mu się stało?
— Starość. Ogier miał z górą dwadzieścia roków i przyszła kreska na Matyska, co?