Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale mogli go zabić, jak tego świętego króla, Panie daj mu światłość wiekuistą, zbóje to, antychrysty, morderce — szeptała rozbolała.
Uśmiechnął się i rozpowiadał dalej.
Ze ścian czerniały surowe twarze świętych i gorejące oczy torturowanych męczenników, zaś oknami zaglądał słoneczny świat i drzewa strojne w cudne farby jesieni, a te trzy dusze zawisły na jego słowach, nasycając rozbudzone niepomiernie imaginacye, gdyż co chwila Marynia, to ciotka Bisia, to nawet matka, zarzucały go pytaniami o stroje, o kościoły i nabożeństwa, o ludzi i obyczaje. Zwłaszcza matka, wytęskniona za jedynakiem, przeciągała indagacye, byle jeno jak najdłużej poić się jego widokiem. I tak wiele mieli sobie do powiedzenia po latach rozłąki, a jemu było tak lubo siedzieć u matczynych kolan, jak niegdyś, i jak niegdyś brać w duszę niewypowiedzianą szczęśliwość rodzinnego domu. On, żołnierz zaprawny w bojach okrutnych, Jakobin, gotowy nieprzyjacioły ojczyzny i ludzkości mordować własną ręką, tu, w tej komnacie, gdzie był ujrzał światło dzienne, wśród ścian i sprzętów odwiecznych i wśród serc oddanych, jakby odzyskał dzieciństwo i poczuł w sobie świętą łaskę beztroski i ufności.
Odpowiadał obszernie, a zarazem zrywał się i leciał zajrzeć do gdańskiej szafy: skrzypiała, jak zawsze, była pełna przedziwnych zapachów lawendy i mięty; to zegar, stojący w rogu, pociągnął na mosiężne wagi; zawarczał chrapliwie i bił głuchym, prawiecznym głosem nieskończone godziny, jak zawsze; w niszy za spłowiałemi, zielonemi zasłonami stało łoże matki, przy niem