Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mieńca padł na jej przezroczystą przywiędłą twarz, obramowaną w czepiec z liliowego bławatu.
Zabrał miejsce u jej kolan na maleńkim podnóżku. Marynia jęła się krzątać, gotowa na każde jej skinienie, ona zaś długo patrzała głębokiem, matczynem spojrzeniem w jego twarz wychudzoną i całującem tknięciem palców poprawiała mu wzburzone włosy i twardy, żołnierski halsztuch na szyi.
— Mizerny jesteś! — głos miała słodki i jakby przejęty jesiennymi zapachami ziół. — Bisia cieszyła się, że pośpisz dłużej, a tyś pono wstał przed słońcem.
— O swojej porze, matusiu — przywarł wargami do jej białych, wątłych rąk.
— Jakże się miewa Kacper?
— Rachuję, jako już za dwa tygodnie będzie mógł ruszyć za mną.
— No widzisz, a Dosia mi natrzepała, że musi leżeć jeszcze parę miesięcy... — naraz jakby podejrzenie zamigotało w jej oczach i zwróciła się do Maryni: — Poproś ciotki — poczem kazała mu opowiedzieć o rozmowie z ojcem, ale gdy niebacznie potrącił o jego despotyzm, zakryła mu dłonią usta.
— Twój ojciec, synaczku; chciałby dla was jak najlepiej — dodała.
— Pragnie nas uszczęśliwiać wbrew naszej woli — bluznęła Marynia.
Zmonitowała ją surowem spojrzeniem, pilnie zagadując o kasztelana.
Powiadał ostrożnie, cyrkulując przytem w różne strony i wymijając wszystko, coby ją mogło zmartwić,