Na takie dictum nikt się nawet nie zaśmiał, dziwna cichość oprzędła szynkownię, spozierano jeno po sobie w niemem poruszeniu. Niejednym luty strach zjeżył włosy, pobudzając zarazem do ciężkich westchnień. Wraże nazwiska krążyły z ust do ust, wzmagały się szepty, tysiące przypomnień stanęły naraz w pamięci, słuszny gniew zaczynał targać trzewiami. Pospólstwo, ślepe zazwyczaj na sprawy powszechności, zdawało się spostrzegać jakąś prawdę groźną nawet dla swoich mizerackich sytuacyi, że troska zasępiała czoła i kładła się niepokojem na sercach, lecz Staszek, nie dopuszczając dłuższych deliberacyi, znowu pokazał królowę; sunęła, tak samo brzękająca kajdanami, na bladych licach lśniły zastygłe łzy, a boleściwy, żałosny głos przemawiał:
»Sierota jestem, opuszczona nieboga,
Dola mnie spotkała sroga:
Opadli mnie morderce, złodzieje!
Pomóżcie, jaśni panowie dobrodzieje!
Ratujcie, szlachta, wielmoże,
Ratujcie, duchowne stany!
Na nogach wlokę kajdany,
Przeszyły mnie ostre noże,
W sercu mam okrutne rany
I śmiercim haniebnej blizka.
Wesprzyjcie, jaśni panowie dobrodzieje!
Ratujcie, szlachta, wielmoże,
Zerwijcie ze mnie obrożę!
Obroń mnie, ludu kochany!