Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedzieć, ale nie zdobyła się ani na jedno słowo, tylko, ucałowawszy go na pożegnanie, jak syna, zapłakała cichutko, oddalając się spiesznie do swojej stancyi.
Volange poleciał zapisać się na poczcie do wyjazdu i zbierać manatki.
Zaręba wyszedł zaraz za nim, pełen dręczących myśli o ojcu i smutnych przeczuwań. Już był wychodził z pałacu, gdy na podjeździe spotkał się oko w oko z Izą i Zubowem. Wracali z jakiejś promenady, roześmiani, weseli, niezmiernie zajęci sobą. Szambelanowa skinęła mu głową bardzo niechętnie i przeszła do sieni bez słowa.
— Jacyś dyabli noszą ją swojemi wertepami — pomyślał, nie pojmując zgoła jej postępowania. Nie było jednak czasu na rozmyślania, cały bowiem dzień latał po Warszawie, szykując się do wyjazdu. Zasię o zmierzchu pobiegł na Krakowskie, do kamienicy, gdzie był bank Kapostasa i Morina. Bankiera w sklepie nie zastał, poszedł więc do jego mieszkania na trzecie piętro. Służący go wpuścił, uprzedzając jeno, jako pan zajęty jeszcze.
Volange’a również nie było. Przemierzył więc raz i drugi małe stancyjki zawalone książkami, wyjrzał na Krakowskie i, nie mogąc się nikogo doczekać, siadł do czytania Hamburskiej gazety, leżącej na stole.
Przeszkadzał mu jakiś monotonnie recytujący głos, jakby gdzieś z góry. Odszukawszy w kącie pokoju wązkie schodki zamaskowane szafami, dobrał się nimi na poddasze i stanął jak wryty. Znalazł się bowiem w nizkiej, obszernej izbie, obitej czarną materyą, na której sre-