Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kowało oddechu. Hetman sponsowiał i zęby mu szczękały, starał się jednak przymilającym uśmiechem pokryć głęboką obrazę. Moszyński obgryzał paznokcie, garb mu drgał niekiedy, a ledwie powstrzymywana wściekłość wykrzywiała zacięte wargi. Nawet Ankwicz, cale nieprzystępny obawom, zaniepokoił się obrotem narady. Przewidując jakąś intrygę nieprzyjaciół, próbował ułagodzić zagniewanego. Nie na wiele się to zdało, gdyż Igelström, nie zważając na ich dostojeństwa, znaczenie w narodzie i gorące zapewnienia powolności jego zamierzeniom, traktował ich jak swoich gefrajterów. Rad bowiem pastwił się nad słabymi, dając im poczuć swoją wszechwładną moc. Biegał po komnacie, tupał nogami i po prostu im wymyślał. Tkwił w nim głęboko pruski żołdak, przywykły do ślepego posłuszeństwa, i satrapa, wierzący tylko w pięść i nakaz. Ten zawsze straszył, a jeśli nie zastraszył, pierwszym był w rejteradzie. Na swoje szczęście zastraszył tych dygnitarzów i, przywiódłszy ich do pokorności, folgował sobie. Leżeli przed nim w prochu, upokorzeni, wylękli a niby psy obite, żebrzący o zmiłowanie przerażonemi oczyma. Nasycał dowoli swoją dumę i żądzę panowania. Było w nim jeszcze coś, do czego się nie przyznawał nawet przed sobą, — oto głęboko dręcząca zawiść. Mógł każdego z nich wdeptać w ziemię, panował nad nimi, ale czuł w nich jakąś niezrozumiałą lecz wrogą wyższość.
To go wzburzało aż do nienawiści, zwłaszcza iż przy zdarzonej sposobności dawano mu uczuć jej gorzkawy posmak. Intruzem bowiem uważali go między sobą, znoszonym jeno ze smutnej konieczności, z nakazu rozsądku