Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nadyerów i staty w gotowości sanie i kibitki pod zielonemi budami. Głębokie lochy, aktualnie przemienione na więzienie, taiły się pod pałacem. Wszędzie rzucały się w oczy straże, bagnety polśniewały na każdym kroku, a niezmiennym ornamentem drzwi, korytarzów i sieni były zielone mundury i srogie twarze żołnierzów.
W pałacu i dziedzińcach roiło się od ludzi, ale, pomimo tego, panowała surowa cichość.
Przesuwano się bez szelestu, nawet rozkazy szeptano i wszędzie czuwały przytajone, baczne oczy. Nawet konie eskorty, oczekującej pod podjazdem, nie rżały i nie dosłyszał kroku szyldwachów. Trwoga tłumiła wszystkie głosy.
Ambasadorski pałac, sumptem Rzeczypospolitej przyprowadzony do świetnego stanu, od czasu sejmu Grodzieńskiego i powrotu króla do Warszawy wyrastał w imaginacyi cnotliwych obywatelów na złowrogą fortalicyę przemocy. W jego bowiem wspaniałych komnatach i tajemniczych zakamarkach pracowano niestrudzenie nad zagładą Rzeczypospolitej. Wynosił się nad miastem, niby chmura brzemienna piorunami.
Budził dreszcze tragicznych lęków. Byli, którzy nawet o białym dniu nie mogli przejść podle niego, by im zgroza nie szarpnęła trzewiami a pięście się nie zwarły.
Król wyczekiwał na Zamku kogoby olśnić spłowiałym majestatem i zjednać łaskawością; zabawiał się sztukami, pisywał listy, niekiedy załamywał bezsilne dłonie, czasem skarżył się losom i ronił łzy żałosne.
W pałacu zaś zasiadła sprawować rządy nieubła-