Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dając do najbliższej pory porozumienie się w różnych materyach.
Kiliński sprowadził ich na dół do sieni, gdzie jakiś rosyjski żołnierz w krótkim czarnym półkożuszku brząkał na bałabajce, a dwóch jakby parobków grało w karty.
Zerwali się na nogi na widok wojskowej kurty Zaręby i stanęli w ordynku.
— To gemeiny zdezarmowane gdzieś w Kijowszczyźnie. Przytuliłem sieroty, niech czekają pory — objaśnił cicho — a ten żołnierz to oficyerski ordynans. Wsadzili mi na kwaterę jakiegoś Matwieja Fedotowa, kapitana achtyrskiego pułku.
— Niezbyt przespiecznie mieć w domu taką załogę...
— Poczciwy człowiek i wesoły, lubi dobrą kompanię, z flachą się rad kuma, kartami nie gardzi. Czasem się coś w durnia przegra do niego, niekiedy jaką kwartę postawi, że mu się niezgorzej rozwiązuje język — zaśmiał się znacząco.
— Leda dzień zmuszą do redukcyi regimentów, kupa ludzi zwali się do miasta...
— Rozkwateruje się ich po obywatelach i majstrach, przecie każdy może sobie najmować parobków! Trzeba ich mieć na porę pod ręką! Już ja w tem...
Rozstali się w najczulszej przyjaźni. Kilińskiemu bardzo przypadł do serca Zaręba, który, skoro się nieco oddalili, przemówił żywo do Konopki:
— Anim sobie imaginował takiego szewca! Nadzwyczajny majsterek.
— Znajdzie podobnych w Warszawie na kopy.