Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Udał, jako nie rozumie jej słów, uśmiechnął się tylko i rzekł:
— Nie taki straszny dyabeł, jak go księża malują.
W sam raz jej u stryja: konie, psy, polowania i kumy, z któremi już pono w kości gra i kielichami brząka. Cała okolica mówi o tem.
— Konterfekt nie nazbyt pochlebny.
— Spytaj się mamy, to i coś więcej usłyszysz — dodała zajadle.
— At, obchodzi mnie to tyle, co śmieg zeszłoroczny.
Przystanęli nad stawami, gdzie właśnie ojciec Hiacynt z połami habitu zatkniętemi za pas, ubabrany w błocie, wyrzekał przy wyciągniętej sieci nad lichym połowem, klnąc przytem siarczyście rybaków.
— Maryniu, a rzeknij jejmość pani matce, jako mszę dzisiaj opóźnię, załowimy jeszcze po drugiej stronie. Sam przecież widziałem szczupale niby wieprze i całe roje okuniów. Baśka, połóż, Baśka! — wrzasnął na wydrę, uciekającą z rybą w zębach.
Nie słuchając więcej jego biadolenia, skręcili w sad, ciągnący się od młyna aż do dworskich oficyn; sad był rozległy, utrzymany starannie i obficie pokryty owocem; szły nieskończone rzędy stożków, pokrytych zarumienionemi jabłkami, to śliwy całe w fioletach i farbach sinawych, to grusze, zwisające z gałęzi, niby ciężkie zausznice.
A owdzie stały już drzewa w jesiennej przyozdobie barw i złotawe liście spływały bez szelestu na przywiędłe, stratowane trawy, niekiedy jabłko biło ciężko