Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do czajki, ale chybił. — Nie mówmy o łem, siostrzyczko. Powiadaj mi o sobie.
— Będziesz dzisiaj u stryja?
— Pojadę po obiedzie, muszę się przywitać i pożegnać.
— Może tam jeszcze zastaniesz »sierotkę«.
— Ceśka Kobierzyeka! Dawno jej nie widziałem, musiała już dorosnąć.
— I wyrosła na prawdziwe cudło! Mama ją zaprosiła do nas, że to niebardzo przystoi pannie w kawalerskim domu pozostawać.
— Toć stryjowi pod ośmdziesiąt, ładny kawaler.
— Zarówno nie przystoi — rzekła z przeświadczeniem. — I zabawiła wszystkiego może ze dwie niedziele. A wielbili ją i ceckali, aż złość brała patrzeć, ale to taki ordynus, że za nic to sobie miała, chodziła jak mruk, a rotmistrzowi, który nie szczędził jej galantuomnych duserów, powiedziała do oczu, że dryga niby małpa na katarynce! Maniery, co? I potem w nocy uciekła do stryja na podjezdku z pastwiska.
— Musiał ją ojciec zażywać po swojemu, albo co?
— Gdzie zaś! ojciec za nią przepadał i stawiał za wzór. Takie już czupiradło, woli przestawać z pospólstwem, pachnie jej tylko w chałupach...
— Prawda, że to przed laty rwała się do zabaw cale nieprzystojnych dla jej płci. Sierota, nie miał kto hodować, i wyrosła na dziczkę.
— Nie mówię z jakowejś animozyi, broń Boże, ale byś wiedział, jak jest, bo pan ojciec ma względem niej pewne zamysły... — spojrzała mu bystro w oczy.