Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nemi schodami prosto na pierwsze piętro — pod spodem mieściły się kordegardy Gwardyi zwanej konstytucyjną, zaś na górze zasiadał Konwent. Prawo szukało podpory w bagnetach, Zgromadzenia Reprezentantów odbywały się o każdej porze dnia i nocy, możnaby rzec — nieustannie. Przeto i nieustannie cały pałac Narodowy mrowił się od tłumów i wrzał od gwarów. Galerye, loże i amfiteatry zawsze bywały przepełnione i huczały niby morze rozsrożone. Byłto nieustanny przypływ fal rozbijających się rozciągłością o mury, nieustanny krzyk rozszalałych żywiołów. Trybuna prezydenta stała na wyniesieniu, wprost szerokiego wejścia prezydent miał po obu stronach półkolisty amfiteatr ław przedstawicieli, przed sobą galeryę publiki, na podobieństwo gniazd jaskółczych, przyczepione do ściany, za sobą kartę »praw człowieka« ujętą w czarną ramę i przedzieloną mieczem, nad nią zwisał pęk narodowych chorągwi, a jeszcze wyżej, na białym murze czerniał ogromny napis: »Prawo«.
Lud tłoczył się na galeryach i panował nad wszystkiem. Przychodzono na posiedzenia jak na wycieczkę — z dziećmi i koszykami. Obywatelki w białych kornetach, pilnie nasłuchując rozpraw, nie przestawały karmić dzieci lub robić na drutach. Klekot sabotów rozlegał się po całym gmachu. Czasami obywatele na galeryach brali się za łby, wtedy kolby gwardyi zaprowadzały zgodę. Pozatem panowała doskonała równość i braterstwo. Zaręba przesiadywał w Konwencie w gorączkowem wzburzeniu, jakoby w teatrum, na którem odgrywały się losy świata. Bowiem jak na teatrum zmieniali