Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rodu nie oszukają — zatrząsł się od skrytego śmiechu, pociągając go do nizkiej i długiej sieni.
Przez oszklone drzwi widniało jakieś mieszkanie, w którem stara kobieta przy świetle nikłej świeczki coś szyła. Była to kwatera właściciela domku, zaś Robespierre zajmował na facyacie dwa pomierne pokoje. Poszli stromymi schodami na pięterko. Obok wązkich drzwiczek, kopciła olejna lampka, pod nią czuwał człowiek ślepo oddany dyktatorowi, Wawrzyniec Basse; nocami warował pod jego drzwiami, niby pies najwierniejszy, a we dnie włóczył się za nim nieodstępnym cieniem.
— Miłość i braterstwo! — pozdrawiał, wyciągając rękę do Couthon’a.
— Poczekaj na mnie, obywatelu! — rozkazał Couthon, wchodząc do stancyi.
Przez uchylone drzwi mignęła jakaś szczupła postać i przepadła. Zaręba, wsparty o balustradę schodów, rozważał szczególne ewenty spotkania, mniemając wyciągnąć z nich pomyślny obrót zamierzeń. Niekiedy rozglądał się ciekawie i za każdym razem spotykał podejrzliwe spojrzenia Basse’a; chłop był ogromny, z ponurą, zdziczałą twarzą, pistoletami za pasem i szablą przy boku. Mierzyli się oczyma, jakby błyskiem skrzyżowanych w ciemności szpad.
— Srogi Cerberus! — pomyślał i zrobiło mu się nijako z racyi wystawania pod drzwiami na równi z hajdukiem, za jakiego uważał Basse’a.
Drzwi się naraz otwarły, ukazała się w progu