Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie pierzchnęła płochliwie od niego.
— Bo patrzysz na przebranego diuka! — Spłonęła, lecz dając folgę ciekawości, natarczywie indagowała o kraj, z jakiego pochodził. — Przyjechałeś z daleka, nieprawdaż?
— Z końca świata! Zajrzyj mi w oczy, a zobaczysz — śmiał się i, nie szczędząc dwornych komplementów i ognistych spojrzeń, nie puszczał od siebie. Rada je przyjmowała.
— Mimi! — zawołał ktoś ostrym tonem.
Porwała się wylękniona.
Patrzył na nią z upodobaniem, tak mu się zdała śliczną. Biały czepeczek wydawał jej śniadą twarz, czarne oczy i wargi, podobne pąkowi róży. Miała czerwony bawecik, krótką sukienkę w zielone paski, białe pończochy i płytkie, czarne pantofelki. Muślinowa chustka, skrzyżowana na piersiach, odsłaniała głęboko szyję i omszony karczek.
— Obywatel mieszka pod Nr. 13, na facyacie? — zagadnęła, przybiegając po chwili.
— Wiem tylko, że wysoko, pod niebem. Cóż to za lis przygląda się nam tak natarczywie? — wskazał oczyma figurę w czerwonej czapce, z pod której sypały się rude kosmyki na trójkątną, dziobatą twarz. Siedział niedaleko z nasrożoną miną.
— To Fort, pisarz Komuny. Strzeż się go, obywatelu — szepnęła ledwie dosłyszalnie.
— Musi być zazdrosny o ciebie! Traktuje mnie oczyma, jak psa...