prześcignieni! — przyznał z westchnieniem. — Jesteśmy w domu, to moja rue de Bievre.
Wzięli się na lewo, w ciemny kanał, obstawiony wysokiemi ruderami, do którego nigdy nie zaglądało słońce i gdzie panował wieczny mrok, błoto nie wysychało, a szczury nawet w dzień biały żerowały po kupach śmiecia. Chomentowski mieszkał w narożnym domu od Sekwany, jak ul zapełnionym mieszkańcami. Sień dawała postać otchłani, zionącej fetorami. Na piętra wiodły ceglane schody, podobne do gościńca pełnego wybojów. Tylko dzięki otwartym tu i owdzie drzwiom mieszkań, można się było zoryentować w zawiłych korytarzach i niespodzianych zakamarkach. Nędza wyzierała z każdego kąta tych kwater, zapełnionych ludźmi.
Z niemałym trudem dosięgli poddasza na szóstem piętrze. Szczególniej Zaręba wlókł się już ostatkami sił i na każdej kondygnacyi musiał wypoczywać.
W świetle olejnej lampki kwatera wydała się nad wyraz nędzna i tylko niezbędnym sprzętem zaopatrzona. Pod ścianą czerniał tapczan, okryty burką, coś w rodzaju psiego legowiska, i podróżne tłumoki. Jedynym zbytkiem okazywał się ogromny stół, pełen książek i broszur, traktujących wojskowość i sposoby prowadzenia wojny ludowej, oraz parę stołków, wyplatanych słomą. Brakowało nawet kominka, nizki sufit przeciekał, połowa szybek była zaklejona papierem, a ceglana podłoga klekotała pod stopami.
— Jużbym stu kroków nie zrobił więcej — jęknął Zaręba, opadając na tapczan. — Dwa tygodnie przerzucali mną z bryki na brykę, niby tłumokiem, że poprostu
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/229
Wygląd
Ta strona została przepisana.