Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ochędożnie utrzymana i pachnąca medykamentami. Kacper leżał na stosie poduszek, z dziwnie rozjaśnioną twarzą, oczy miał radosne i rumieniec na wynędzniałych jagodach, na głowie bielił mu się czysty bandaż. Jakieś kwiatuszki tkwiły, zatknięte za wiszącą na ścianie szablą.
— Jakże się masz? Nie ruszaj się — usiadł przy nim na łóżku.
— Pokornie melduję, jako próbowałem marszu, ale we łbie mi się jeszcze kręci.
— Ba, po takiem nadłupaniu, cud, że go nosisz jeszcze na karku.
— Miałem pocztę i jutro ruszam do Warszawy. Termin wybuchu przesunięto na listopad, to mnie bardzo niepokoi.
— Co się odwlecze, to nie uciecze — szepnął Kacper, spozierając na kwiatki.
— Sposobne okazye nie powtarzają się. Ty się kuruj, byś jak najrychlej podążył za mną.
— Radbym ruszać chociażby w tej minucie.
— Nie łżyj, bracie — rzucił ze śmiechem — bo radbyś tu wiekować. Wszak ci dogadzają, jak ksiądz Gierce, kwiatuszki nawet, widzę, przynoszą...
Chory spłonął, jak panna, podnosząc nieśmiało przetrwożne oczy.
— Wysoko mierzysz, ale nie w tem tenor rzeczy, a jeno, by jęzory dwórek nie dosięgły pana miecznika, bo ci tu nie stanę w obronie. Dosia ci sprzyja? — spytał otwarcie.