Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W Paryżu także ich niemało, i pomiędzy najżarliwszymi.
— Nie neguję, znam również gotowych na najzuchwalsze azardy dla sprawy. Aleś mi waść zabił klina moderantami! Czy to aby pewne?
— U Dziarkowskiego dowiesz się waszmość obszerniej. — Ścichnął nagle, gdyż pod Bramą odciągnął go na stronę jakiś aspan i coś mu pilnie zaszeptał.
Brama Krakowska stożyła się niby ogromna, czworokątna kopa, bowiem mimo wyniosłości górnych pięter, zjeżonych jeszcze blankami a dachami, u nasady była wielce rozrośnięta, prawie pękata i dająca pozór srogiej fortalicyi. Ruderą jednak pokazywały się być te masy potężne, obdarte z tynków i narożnikowych ciosów, poszczerbione głębokiemi ranami, przeżarte wilgotnością i rozpadające się ze starości. Dachy widniały pogięte, miejscami pozapadane i świecące żebrami łat i wiązań. W strzelnicach i na zmurszałych przyporach krzewiły się bujne chwasty, a tu i owdzie wystrzelały nawet spore drzewka. Furta wyrwana wraz z kamiennem obramieniem, leżała na ziemi, zaś krzepkie niegdyś brony, całe z grubych blach, skrępowanych żelaznemi sztabami zwisały krzywo na obluzowanych zawiasach, niby podarte i do cna zetlałe łachmany; że się już nie dały zawierać, zastępowano je na noc drewnianymi płotami. Nie stało też już od dawna zwodzonego mostu, a resztki fos, broniących przystępu, zarzucono gruzem i śmieciami. Pozostał jeno stary obyczaj zbrojnych wart, które dwa razy na dzień zaciągały się przed nią wśród grania klarynetów, piszczałek i warkotu taraba-