Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wyjdę z waćpanem. Dzisiaj o zmierzchu zebranie u Dziarkowskiego.
— Stawię się niezawodnie. Tym nie patrzy z oczów bohatyrstwo — wskazał oczyma na snujących się ludzi, gdy wyszli na Piwną.
— Nie gorsi francuskich sankulotów, jeszcze się przy zdarzonej okoliczności pokażą.
— Któż koncypuje listy, jakie mam powieźć do Paryża?
— Trębicki z ks. Meierem. Napatrzy się waszmość wielkich spraw w tym Paryżu. Chciałbym był widzieć, jak leciała głowa Maryi Antoinetty! — westchnął żałośnie.
— Jej winy i zbrodnie wyimaginowali oszczercy — ozwał się nieostrożnie Zaręba.
Konopka aż przystanął i, zatapiając w nim swoje lazurowe oczy, szepnął drapieżnie:
— Winna, bo z rodu prawiecznych tyranów!
— Przypuśćmy, że twoja bogdanka w takowej sytuacyi. Cóżbyś uczynił?
— Oddałbym ją katowi — rzekł prędko i bez wahania. — Dałbym tak samo ojca i matkę. Kto poślubia walkę z tyranami, temu nie trza więzów przyjaźni, miłości, ni rodziny! Bez miłosierdzia! Oto moja maxima! Litość w rewolucyi jest zbrodnią, równą zdradzie! — szeptał namiętnie i piękny był w tem uniesieniu złowrogą pięknością spadającego brzeszczota. Zaręba ścinął mu dłoń z najżywszą admiracyą.
— Takim sobie imaginowałem waszmościa. Uwielbiam słuszność twoich maxim.