Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaręba słuchał pobłażliwie wierszowanej elukubracyi, gdzie było do syta berżerek, bladej luny, owieczek, mitycznych bogiń i głównie wysławianych amorów. Mdłe to było, niczem flaki z olejem, więc, doczekawszy się końca, wyrzekł rubasznie:
— »Niech żyje luby zakątek! Skąd życia bierzem początek«. Wykoncypował tę piosenkę starosta Woyna. Pomnę ją jeszcze z kadeckich czasów, bo krótko i rzetelnie sławi to, o czem poeci łżą tak długo i górnie. Wszak nie o co drugiego chodzi?
Konopka sponsowiał i, załamując ręce wykrzyknął zgorszony:
— Nie bluźnij waszmość! Nieszczęsny, kto słodkiej władzy amora nie ulegał!
— Bom Wenerę traktował, jak dziewkę żołnierską: jak się masz i bądź zdrowa. Na inne amory szkoda mi było czasu i dukatów — podrwiwał, lecz nagle zjawione przypomnienie Izy zasępiło mu duszę, że dodał życzliwiej:
— Masz racyę, godzien jesteś za swoje wierne służby nadgrody od lubej...
Ale Konopka, uśmiechnąwszy się, przemówił z goryczą:
— Nazwie mnie tkliwym Celadonem i madrygał zawiesi na ołtarzu przyjaźni! Poczem spytał zwykłym tonem: — Idziesz waszmość na obiad do hôtel d’Allemagne?
— Do podkomorzyny muszę aż na Nowy Świat. Właśnie mi już pora...