Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ckiego stanu, przezwał się z francuska i teraz trzyma jeno z panami...
— Pamiętam jego mać: miała jatkę na Podwalu. Źle jest psia kość, skórka barania, chodźmy do Brajerowej na kusztyczek miodu.
— I będzie gorzej — upewniał ponuro majsterek, trącący juchtem — niech-no mróz ściśnie i Igelströmowe wojska ściągną z obozów, to nas z chałup powyrzucają.
— Na dwoje babka wróży, może się leda dzień odmienić na drugie.
— Baj baju, Kiliński z Morawskim durzą, a głupie zawierzają jakby w tę ewangelię. Któż się to przyczyni do odmiany? Panowie szlachta, hę?...
— Głupiś kum, jak rozmiękła podzelówka. Przyczynię się ja, Jan Chryzostom Trydel, ty, Piotr Zadra oni, nasza czeladź i my wszyscy w kupie. Spytaj Kilińskiego albo ks. Meiera, kto w onej Francyi dokonał zmiany, to zrozumiesz!
— Kum ma głowę nie od parady, ale lepiej już chodźmy, tu nieprzespiesznie — zgasił przygarbiony, zezując podejrzliwie ku Zarębie.
Pociągnęli do loszku pod ratuszem, a na ich miejsce stanęli drudzy, że jako na teatrum zmieniały się wciąż figury i dyskursa, jeno tenor deliberacyi był jeden: skargi na ciężary, wzdychania i żale. Tylko niekiedy wpadło w uszy Zarębie jakieś zastanawiające słowo o sprawach de publicis, to szept tajemniczy, że nasłuchiwał coraz uważniej i baczniej się rozglądał po tłumach. Dojrzał bowiem tu i owdzie porozumiewawcze