Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale zrobiła to dla pana porucznika, i winienem...
— Głupiś, pilnuj swojego nosa. Nie mazgaj się... Chodźmy do koni.
W pierwszem podwórzu zajazdu stało parę wozów naładowanych krótkiem, okrągłem drzewem, beczkami ze smołą i worami.
— Karabiny są w drzewie wydrążonem — objaśniał cicho Kacper — srebra we smole, a prochy w owsie. Aniby komu o tem przyszło do głowy!
W drugiem podwórzu, znacznie mniejszem, gdzie były stajnie przyparte do boków wysokiej kamienicy, na długiej ławie siedzieli parobcy, wyciągając przez nos pobożne pieśni. Maciuś wystrojony odświętnie, wtórował im basem, ale na widok Zaręby stanęli w ordynku. Zlustrował ich ze szczególną uwagą, bo paroby były rosłe i kościste, młodziaki jeszcze o pucołowatych gębach i lnianych włosach, przybrani w krótkie kożuszki, przepasane rzemieniami, w skórzane hajdawery i w długie buty.
Poczem obejrzał cugi, które okazały się być znacznej ceny i w sam raz sposobne do zaprzęgu harmat, ale najdłużej cieszył się drygantem. Maciuś go był wyprowadził z najszczerszą admiracyą i zażywał tak sprawnie, że ogier dawał ze siebie grzeczne dziwowisko, gdyż, mimo krwie gorącej, karny był, posłuszny, w obrotach ćwiczony i owo zmyślności nad podziwienie.
— W życiu nie miałem godniejszego! — przyznał, nie skrywając kontentacyi.