Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiem ulicy, udając skoki znarowionego konia. Ale cóż, kiedy ze straganów pod Świętym Krzyżem wiatr przyniósł tak lube zapachy prażonej kiszki, że przystanął nagle i, zrekognoskowawszy nosem nieprzyjacielską pozycyę, ostrożnie ruszył na wąsatą jejmość, wartującą przy smakowitych specyałach; lecz pojąwszy, jako frontowym atakiem niczego nie wskóra, czapę zdarł na bakier, ręce utopił w kieszeniach zielonych hajdawerów i, ukłoniwszy się dwornie, zaczął przez nos:
— Niesę nowinkę pani Marcinowej dobrodzice. A to król Zegmont wybiera się z wizytacyą do króla Sobieskiego! Spuchnie aśćka od zadziwu!
Przekupka ni drgnęła, macając jeno nieznacznie wpodle boku za kijaszkiem.
— Nieczuły babus, kocia ją mać! — zawyrokował wzgardliwie i, przybrawszy wielmożną minę, powiedział rozkazująco:
— Daj mi aspani Dorotki, tylko z grubszego końca. Płacę obrączkowym! — i rzucił na stół wytartego trojaka tak jakoś niezręcznie, że stoczył się jej pod nogi. — Nastąp się, godna osobo! — rzekł wyniośle i, schylając się po pieniądz, udał wraz takie jazgotliwe szczekanie, że baba wyskoczyła z miejsca, on zaś capnął kiszkę z brytwanny i tyle go widziały jej przerażone oczy.
Wypłynął dopiero pod kamienicą Barsa, wznoszącą się na Krakowskiem Przedmieściu, na wprost Pocztamtu. Snadź jakowyś festyn tam się odprawował, gdyż z okien pierwszego piętra roznosiły się głosy śpiewań i brzękliwe dźwięki fortepianu, a przed sień zajeżdżały