Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwrotach, jakby żywcem wyjętych z różnych pism rewolucyjnych.
Rozbrajająca naiwność kojarzyła się w jego mowie z przebiegłością zastanawiającą. Śmieszny był z postaci chudej i niby tyka wyciągniętej; nie wiedział co zrobić z rękami, poty ustawicznie oblewały mu pucołowatą, dziecinną twarz i ostry, krogulczy nos, a tak był przejęty i roztkliwiony dobrocią Naczelnika, że łzy raz po raz błyskały mu w oczach niebieskich, jak kwiaty lnu. Nie umiał już dać wyrazu swoim czułościom i bezgranicznemu oddaniu, że dawał pozór zamierającego z uszczęśliwienia.
Naczelnik utwierdziwszy się w jego poczciwości, kazał mu przyjść nazajutrz. Właśnie był się chłopak cofał ku drzwiom, kiedy z ogrodów wtargnęła hałaśliwsza i bliżej brzmiąca fala śpiewań.
— To mój dziedzic z kompanią zabawiają się przy kielichach — szepnął i wyszedł, lecz wierny nakazowi swojej tkliwości, ukrył się w krzakach pod oknami, wyciągnął z zanadrza srogi puginał i, potoczywszy dokoła przenikliwemi oczyma, stanął na straży, wpatrzony niby w święty obraz w pochyloną nad papierami głowę Naczelnika.
I wartował czujnie, niby pies, aż do świtania.
A gdy pierwszy powiew poranku zaszemrał, gwiazdy pobladły i świat jął się dźwigać z płowiejących mroków, Naczelnik wyszedł na ogród.
Bujak stanął przed nim w powinnej postawie.
— Nie śpisz to jeszcze? — zdziwił się jego obecnością.