Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słuchane; Terenia zapragnęła zobaczyć, co tam kołata w jego zegarku — pokazywał cierpliwie; mała Lunia naparła, by ją nosił na barana, musiał uledz rozszezebiotanej tyrance, a gdy najstarszy Sebastyan wyzwał go buńczucznie na palcaty, stanął mu i legł sromotnie zwyciężony.
— Dzieci, a nie mordujcież waszmość pana! — upominała niekiedy matka, wyzierając jednem z wywartych okien, a po chwili jej głos tubalny i gniewny wybuchał w innej stronie domu, lub grzmiał na dziedzińcu.
Ale w odpowiedzi, gdy już cień kładł się od domu, cała socyeta wysypała się na podjazd i tam dopiero rozpoczęły się harce i wybuchy nieustającego śmiechu. Na świecie bowiem było cicho, ciepło i cudnie.
Dwór stał na wyniosłości, gankiem na północną stronę obrócony. Niezmierny szmat kraju leżał przed oczami, cała dolina Wisły, wieże klasztoru w Staniątkach bieliły się na tle czarnej, nieobjętej puszczy Niepołomickiej, a dalej nie zliczyć wsiów, kościołów, borów i pól, zgoła morze rdzawo-zielone, naznaczone tu i owdzie srebrnem przędziwem stawów i strumieni.
Wiatr, przejęty zapachami przywiędłego liścia i podorówek, zaciągał kiedy niekiedy, przynosząc od gumien głuche, akuratne bicie cepów, młócących zboże, dalekie nawoływania oraczów i odgłosy dzwonów, niewiadomo skąd płynące.
Dzieci już szalały z uciechy i, steroryzowawszy Milewskiego, goniły wraz z nim za nićmi babiego lata, co się były chwiały na podmuchach, gdy znowu zajechała