Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Nil desperandum.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym trzonie. Litania wlokła się długo i matyjaśnie, niby piaszczysta droga w upalne przypołudnie, ogieniaszek przejmował lubością, do tego muchy tak sennie brzęczały w bylicach, pozawieszanych u pułapu, że śpik morzył i tu i owdzie któraś z prządek utonęła nosem w kądzieli.
— Cóżeśta robiły w nocy, że teraz wozita żydów? — podniósł się groźny głos.
Parob zarechotał, skarcone bystrzej zakręciły wrzecionami, a stara Maciejka, kucharka ludzka, heród baba i dokucznica, zaszeptała kąśliwie:
— Miesiączek wschodzi o północku, to każdaby rada napatrzyć mu się do syta...
Jejmościanka spojrzała surowo, lecz, miasto zgromić, powiedziała:
— Skocz-no która zobaczyć, czy starszy panicz już wstał. Niech Wikta leci — zdecydowała, bo kilka naraz zerwało się od kądzieli.
— Każdej pachną miody — syknęła Maciejka. — Nie dla psa kiełbasa.
Wikta z jakąś szczególną miną meldowała, jako w pokoju panicza jeszcze cicho.
— Dobrześ aby słuchała? — indagowała jejmościanka, nie bardzo upewniona.
— Ona żołnierzów to na dziesiątej wsi poczuje.
— Przypuść dechu, Małgoś. Śpiewasz, jak z łaski, nie oszukuj Pana Boga — fuknęła jejmość, srogo patrząc z pod okularów. — Zydor, nie drzem, leniu, a śpiewaj
Parob beknął, aż kury gdzieś zagdakały i prządk. zaczęły chichotać.