Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

obsadzoną. Nie brakowało wideł i prostych, okutych drągów, co przy zadzierżystych minach, kawalerskich fantazyach i pobudzonych animuszach i zawziętości przeciw nieprzyjaciołom ojczyzny niemało przyczyniało się do ustawicznych tumultów i groźnych zajść. Nierzadko też na widok person, pomawianych o przyjaźń dla Łykoszyna lub o wyznawanie Targowickich principiów, wszczynały się zapamiętałe wrzaski:
— Na szubienice zdrajców! Rozsiekać! Bigosować! Dawać ich tutaj!
I wraz z gradem złorzeczeń setki rąk chciwie się darło ku jaśnie wielmożnym gardzielom. Szczęściem stłumiono te ekscesy w samym zarodku. A przytem uwagę powszechności ujarzmiała coraz gorętsza chęć zobaczenia Kościuszki. Jakoż i nadeszła ta chwila, gdyż przed samą dziesiątą zagrały bębny.
— Idzie! Kościuszko! Cicho, mospanowie! Cicho! — zawrzały przeciwne głosy.
Tłum nagle przycichnął, zwarł się w jednym dreszczu, serca załomotały, a oczy wszystkich poniosły się jedną stronę.
Bębny warkotały coraz bliżej, potem trąby wrzasnęły niebosiężnymi głosy, huknęła sfornie wojskowa kapela i z ulicy św. Anny wypłynęła wielka chorągiew i niby amarantowy obłok, powiała nad głowami. Biały orzeł, rozwijając władcze skrzydła, unosił się coraz wyżej. Niezmierny krzyk wstrząsnął powietrzem i ustokrotniony odbiciem o mury, bił pod niebo niemilknącemi długo echami. Zadygotała ziemia pod ciężkimi, mierzonymi krokami żołnierzów.