Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Walczono krwawo w kościele i po kaplicach. Walka wrzała wszędzie, na każdem miejscu. Kłębowiska ciał, ociekających krwią, niby gad stunogi, przetaczały się z okropnym wrzaskiem szaleństwa. Walczono nawet w podziemiach kościoła, zapełnionych stosami trumien dawno pomarłych braci. Przed Sakramentem, przeniesionym tam jeszcze z wieczora, klęczeli mnisi w trwodze i szlochach, modląc się o zmiłowanie.
Pod koniec bojów zabłądziła tam kupa żołnierzów, poszukujących schronienia; poukrywali się w ciemnych niszach i za ołtarzem, a poniektórzy, powyrzucawszy nieboszczyków, zajęli ich miejsca, przysłaniając się wiekami trumien.
Wytropiono ich i wycięto co do jednego. Już wszędzie leżały góry trupów, jęczeli ranni, płynęły rzeki krwi. Wszędzie panowała niepodzielnie śmierć i dziki szał mordów.
Zaręba prowadził bitwę w okrutnem i bezlitosnem zapamiętaniu.
Padł przy jego boku Maciuś, rozdarty bagnetami: ani spojrzał w jego stronę. Padł później ciężko ranny Kacper: zdawał się tego nie spostrzegać, wszystek jeno w skupionej uwadze nad ewentami bitwy zamknięty; zimny, ludzkim uczuciom niedostępny — sama wola, jako brzeszczot, niemiłosierna i ku pogromieniu nieprzyjaciół straszliwie napięta.
W jakiejś chwili zjawił się Wocyna, podobien widmu z szarej, zakrzepłej na kamień twarzy. Zajrzał mu w oczy głęboko, ścisnęli sobie dłonie mocno, na śmierć i rozeszli się bez słowa.