Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie w smak mu poszła ta pochwała, lękał się jakiegoś podstępu.
— Musiałeś zasłużyć na tak miłościwe słowa Najjaśniejszego Pana — próbował indagować.
— Podobało się królowi mieć to przysługą, co było jeno powinnością poddanego.
— Nie będę cię wyłuskiwał ze sekretów, ale toć powiem: mógłbym cię uplasować przy królewskiej osobie, byłby z tego niemały profit dla naszej sprawy — powiedział z żołnierską otwartością.
— Panie generale — odparł, poruszony niespodzianą propozycyą — rozumiem honor, ale znajduję takie obowiązki, o wiele przewyższające moją zdatność. Pozwolę sobie mniemać, jako do takowych funkcyi musi być odkomenderowany, kto giętki w karku, obrotny i słyszący, jak trawa rośnie. A przytem moje principia nie byłyby ścierpiane na Zamku.
— Jak uważasz! Miałem cię rojalistą. Namyśl się jeszcze, nie często się zdarzają tak fortunne sposobności — usilnie go namawiał.
Lecz nie dokonawszy niczego, odszedł nieco kwaśny i obruszony.
Zaręba zaś, powróciwszy do bawialni pomiędzy rozszczebiotane panny, zauważył zmianę, jaka zaszła w starościcu: miał wypieki na policzkach, ponure spojrzenia i trzęsły mu się ręce. Siadł przy nim i przeglądając jakieś angielskie kopersztychy, zapytał:
— Co ci się stało? Doszedłeś z panną do porozumienia? — Pożałował tego pytania.