Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wrócił jeszcze, jeno deńszczyk siedzi a wygrywa na bałabajce...
— Ten zapłacony! Maryniu, poślij kapitanowi zraz pieczeni i sporą karafkę anyżówki, żeby jak skoro powróci, miał się czem zabawić, a nie podsłuchiwał.
Rozstawił jeszcze straże z zaufanych czeladników w sieniach i pod kamienicą. Gdy wybiła ósma, zaczęli nadchodzić zaproszeni. Ściągali się w krótkich odstępach czasu, a tak srodze okutani w płaszcze i z nasuniętemi na oczy czapami, że z pierwszego wejrzenia niepodobna było kogo rozpoznać.
Kiliński przyjmował w progu, z każdym witając się kordyalnie, znaczniejszym kłaniał się w pas i wszystkich usadzał wedle wieku i piastowanych godności.
Prócz cechmistrzów i starszej czeladzi przyszło paru delegatów od konfraternii kupieckiej, nieco obywatelów i kilku abszytowanych oficyerów. Starszyzna pozajmowała krzesła i ławy, zaś czeladź wzięła miejsca pod oknem, w przystojnem oddaleniu.
Zebrało się z górą sześćdziesiąt osób, sam wybór kunsztów, rzemiosł i konfraternii.
Kiliński mimo znacznej utraty krwie i rozbolałych kości zwijał się siarczyście, gadał za dziesięciu i z coraz większą pewnością siebie przybierał pozór wodza. Pomagała mu w tem przyrodzona zuchwałość, obrotność języka i zadzierżysta mina. Majster był przytem foremnej postaci, a cale przystojnego oblicza. Czarne, jak kruk, wąsy podkręcał junacko i rad wysuwał się na oczy. Nie grzeszył modestyą i w mowie był prędki, zapalczywy i przetykający dyskursa rubasznemi face-