Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jezu miłosierny! — jęknął, porażony grozą tej straszliwej myśli. — Zali to możebne, by taki Konopka szedł im na rękę i przedawał ojczyznę za Judaszowe srebrniki?
Nie chciał przypuszczać, ale myśl, raz wzbudzona, okręcała mu duszę bolesnymi skrętami zgrozy i podejrzeń. Wszak więksi od niego brali jurgielty od ościennych potencyi. Wszak więksi dygnitarze Rzeczpospolitej przyczyniali się do jej zguby! Prawda! Przyznawał w duszy, lecz do Konopki miał takie wątpliwości, aż się przeżegnał i uderzył w piersi ze skruchą, odpędzając podejrzenia. Więc aby się pozbyć tych udręczeń, wszedł do traktyjerni Poltza na Podwalu, naprzeciw pałacu Igelströma położonej. Nie znalazł tam żadnego z kamratów, tylko w kącie przepijali do siebie jakieś skryby z ambasadorskiej kancelaryi. Napił się piwa dla ochłody i wyszedł; ale na ulicy dopędził go przyjaciel z czasów młodości, niejaki Karski, przez traiczne przygody zabrany przez Moskalów, przymuszony na prawosławie i aktualnie zatrudniony w tajnej kancelaryi ambasadora; przez niego to miewał pierwszorzędnej wagi ostrzeżenia.
— Jasiu! — zaszeptał Karski, wyprowadzając go na ulicę — mam ci coś do powiedzenia.
— Wstąpmy gdzie na kieliszek, na ulicy nieprzezpiecznie — obejrzał się na przechodniów.
— Muszę wracać do kamratów, żeby się czegoś nie domyślili; wyszedłem niby to z potrzebą. Przyjdę do ciebie trochę później; żeby mnie tylko kto nie zobaczył...