Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Walczyli wciąż z niezachwianem męstwem. Oficyerowie dystyngowali się nad wszelkie pochwały. Baterye, celnie dyrygowane, ani jednego naboju nie miotały na próżno. Jazdy, niby stada sokołów, raz po raz biły na wroga. I wśród straszliwych odmętów bitwy, wśród dymów, kanonad, nieustających atakowań i coraz sroższego naporu wojska trzymały się z niewzruszoną stałością. Lecz jego zatroskane oczy łacno dojrzały, że żołnierz się już wyczerpywał, że nabrzmiałe ręce od ciągłego nabijania i strzałów, ledwie już utrzymywały rozpalone karabiny, że konie ledwie się już trzymały na nogach od ciągłych szarż i wycieczek, że fronty były coraz cieńsze, że ubytków nie było czem zastępować. Jedyne rezerwy, jeszcze nie wyczerpane, stanowiła chłopska ruchawka, uzbrojona w kosy, oraz kompanie Kaczanowskiego. Mimowoli obejrzał się na pola za frontem; stało tam kilkanaście namiotów, okolonych wałami rannych, między którymi bielały komże kapelanów i kręcili się chirurgowie. Odwrócił zasmucone oczy na walczące szeregi, ledwie widne w dymach i błyskach.
— Wytrwają jeszcze z godzinę, może ze dwie — konkludował, równając topniejące wojska z chmarami następujących Moskali. — A co potem? — wzdrygnął się; chłodem śmierci przeniknęła ta myśl — Tarmasow trzyma wielkie rezerwy na moment decydujący i może je pchnąć lada chwila na punkt upatrzony. — Rozważał, patrząc z niepokojem na środek swoich pozycyi i skrzydło Madalińskiego, wciąż osłabiane dla podtrzymywania Zajączka, na którego napierano z coraz większemi siłami. Na to właśnie skrzydło zwolna przetaczała się cała